W Gieczu

11 mar 2017
Jan Gać
 

Akt przyjęcia chrztu przez Mieszka I, jego dwór i wojów to pierwszy krok na drodze do chrystianizacji podległego mu ludu, od czego nie mogło być już odwrotu. Była to droga wyboista, z niezliczonymi przeszkodami – proces wszczepiania naszych przodków do wspólnoty Kościoła powszechnego rozłożony na dziesięciolecia, a nawet dłużej. Na ogół dobrze zorientowany w sprawach Mieszkowego państwa biskup merseburski, Thietmar, głęboko współczuł swemu współbratu po mitrze: Ich pierwszy biskup Jordan ciężką miał z nimi pracę, zanim niezmordowany w wysiłkach, nakłonił ich słowem i czynem do uprawiania winnicy Pańskiej. A przecież biskup Jordan zmarł u samych początków tej drogi, w 984 r.

Przez chrystianizację należy rozumieć nie tylko doprowadzenie pogan do sakramentu chrztu, ale i katechizację nowo nawróconych oraz poddanie ich procesowi cywilizowania. Do samego aktu chrztu wymagano minimum, a więc znajomości podstawowych prawd wiary, wyuczenia się na pamięć kilku modlitw i wyrzeczenia pogańskich bożków. Dopiero systematyczna, rozłożona na lata katechizacja miała utwierdzać nowo ochrzczonych we wspólnocie Kościoła. Ta praca w sferze ducha szła w parze z cywilizowaniem tych ciągle jeszcze surowych, nieokrzesanych ludzi, a zatem krok po kroku należało ich uczyć chrześcijańskich zasad i obyczajów, zachowań, kultury, higieny, pojmowania nieznanych im dotąd pojęć, nakierowanie na wyższe wartości. Należało ich nauczyć podstawowych umiejętności chociażby przy budownictwie z kamieni, bo przecież przystępowano już do wznoszenia kościołów, a nawet katedr. Trzeba ich było uczyć liturgii, śpiewu, muzyki, znajomości pisma. Był to proces wszczepiania tych Słowian w obcy im dotąd świat zdobyczy chrześcijańskiej, łacińskiej Europy, by mogli z czasem stać się jej ważnym ogniwem, cząstką Universitas Christiana. I kto miał tego dokonać? Misjonarze, ludzie z zewnątrz, z obcych krajów, bo przecież rodzimego duchowieństwa w X w. jeszcze w Polsce nie było.

Takie to refleksje nasuwają się same wewnątrz potężnego grodziska książęcego w Gieczu na widok znajdujących się tam trzech kościołów. Giecz dziś to miniaturowa osada w Wielkopolsce w pobliżu autostrady A2 przy zjeździe do Wrześni. U progu naszej państwowości gród był ogromny, świadczy o tym sam jego wygląd, a Gall Anonim śpieszy donieść, że Bolesław Chrobry trzymał tam 300 wojów pancernych i 2000 tarczowników. Przez szeroki przekop w wysokim na kilka metrów ziemnym pierścieniu wchodzi się na teren grodziska. Oblicza się, że zajmowało ono powierzchnię blisko 4 hektarów, a wysokość ziemnego wału mogła sięgać nawet 10 metrów, podwyższona jeszcze palisadą o zaostrzonych palach. Imponująca budowla!

To, co rzuca się w oczy zaraz po wejściu do grodu, to głęboki wykop w kształcie elipsy, na dnie którego zalegają fundamenty palatium oraz rotundy. Ułożone z dużych głazów wystają z ziemi na ponad pół metra. Nie są to pozostałości po zburzonej budowli, są to rozpoczęte i nigdy nieukończone prace budowlane. Miał to być obszerny, wygodny pałac książęcy i dostawiona doń kaplica, założenie takie samo jak na Ostrowie Tumskim w Poznaniu czy na wyspie Ostrowa Lednickiego. Co się mogło stać, że nigdy ówcześni budowniczowie nie wyszli poza zarys przyziemia? To jedna z intrygujących zagadek.

Kilkaset kroków w głąb grodziska od zarzuconego projektu stoi niewielki kościółek św. Jana Chrzciciela, cały z drewna, pomalowany na czarno, konsekrowany w 1767 r. Archeolodzy stwierdzili, że wzniesiono go na fundamentach kościoła kamiennego z pierwszych lat XI w. Jak zdołali ustalić, został on mocno podniszczony w wyniku pożaru w 1038 r. wznieconego podczas najazdu czeskiego księcia Brzetysława na Wielkopolskę dla wykradzenia relikwii św. Wojciecha z gnieźnieńskiej katedry. A że był solidnie wzniesiony z kamienia, więc ostał się w stanie pozwalającym na jego szybką odbudowę. Aby bardziej go zabezpieczyć na przyszłość, dostawiono od strony zachodniej, gdzie znajdowało się główne wejście, bo kościół był orientowany, dwie cylindryczne wieże połączone z sobą jakąś przybudówką, rodzajem sieni, też kamiennej.

Archeologom udało się przebadać ruiny znajdujące się częściowo pod drewnianym kościołem i na przyległym terenie. Okazuje się, że główny kościół w grodzie, wzniesiony na planie prostokąta z apsydą od strony wschodniej, długi na 19 i szeroki na 11 metrów, posiadał ołtarz ustawiony nie w apsydzie, jak powszechnie praktykowano na ziemiach polskich, lecz był wysunięty przed apsydę, ku nawie. Rzecz niespotykana, takie rozwiązania stosowano w architekturze sakralnej w okresie późnego antyku na Południu. Co więcej, ołtarz był uniesiony ponad posadzkę jakby na niskiej platformie ze schodami, pod nią znajdowało się wejście po stopniach do komory, niewielkiego pomieszczenia w rodzaju krypty o niewiadomym przeznaczeniu. Niektórzy sądzą, że przechowywano tam relikwie jakiegoś świętego.

Giecz zaskakuje też obecnością kolejnego kościoła romańskiego, dedykowanego Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny i św. Mikołajowi. Ten zaś stanął już poza pierścieniem właściwego grodu, po jego wschodniej stronie, na podgrodziu, czyli tam, gdzie wykształciła się osada targowa. W miarę wzrostu liczby jego mieszkańców ludzie przenosili się poza ciasne obwarowania grodowe i zakładali swoje siedziby na otwartym terenie. Sprzyjało temu utwierdzanie się władzy centralnej, najpierw książęcej, a potem i królewskiej, co powodowało, że wzrastało też poczucie bezpieczeństwa od groźby maruderów, ale także i najazdów z zewnątrz. Polskie państwo krzepło, egzekwowanie praw nabierało sprawności, ludzie chętniej zasiedlali okolicę, zakładali wioski w cieniu warowni w Gieczu, a ta z biegiem lat została podniesiona do rangi kasztelanii.

W murach kościoła z XII w. oraz na przyległym terenie chowano zmarłych. Te starożytne miejsca pochówków dostarczają archeologom nieocenionych wiadomości, jak choćby ta, że wraz z upowszechnianiem się chrześcijaństwa odstąpiono od spalania zwłok i zsypywania popiołów do urn. Od XI w. powszechne są pochówki szkieletowe, kiedy zmarłych chowano w ten sam sposób, układając ciało zmarłego głową w kierunku zachodnim, tak by mógł on niejako spoglądać ku wschodowi, skąd – jak wierzono – nadejdzie po raz wtóry Chrystus. Na tej samej osi wschód–zachód budowano przecież kościoły. W chrześcijańskich pochówkach nie znajdujemy już żadnych przedmiotów, w jakie jeszcze tak niedawno zaopatrywano pogan w ich wędrówce w zaświaty.

 

Warto odwiedzić