Moja bezdomność

19 gru 2017
Mateusz Basiejko SJ
 

Aby pracować z bezdomnymi, trzeba najpierw odkryć swoją własną bezdomność to zdanie usłyszałem od brata Piotra już pierwszego dnia mojego wolontariatu. Te proste słowa do tej pory nie dają mi spokoju.

W trakcie tegorocznych wakacji poświęciłem miesiąc na wolontariat w krakowskim Dziele Pomocy św. Ojca Pio. Jest to kapucyńska organizacja niosąca pomoc najuboższym, ze szczególnym uwzględnieniem osób bezdomnych. Sama praca nie była niczym nadzwyczajnym: obsługa pralek, wydawanie odzieży w garderobie, dyżur w łaźni czy pomoc w recepcji Dzieła. To jednak, co uczyniło ten czas wyjątkowym, to ciepła i życzliwa atmosfera wśród posługujących, a przede wszystkim powoli budowane relacje z podopiecznymi. To właśnie oni przez swoje trudy uczą nas większej miłości, która – jak mawiał św. Ignacy Loyola – wyraża się bardziej w czynach niż w słowach.

Moja bezdomność

Kiedy po kilku godzinach dyżuru wracałem do naszego domu zakonnego, po drodze mijałem wielu z podopiecznych Dzieła koczujących na Plantach. Oni nie mają gdzie wrócić. Trudne historie, jakich doświadczyli w swoim życiu, pozbawiły ich czegoś więcej niż dachu nad głową. Brak fizycznej ochrony z czasem zaczyna przemieniać także wnętrze. Człowiek wznosi mury wokół swojego delikatnego serca, aby nie dać się zranić. Instynkt przetrwania i lęk przed czyhającym wszędzie zagrożeniem zaczyna budować twardą skorupę, która ma się stać nowym schronieniem. Ten pancerz ma też jednak swoje wady: nie pozwala na stworzenie prawdziwych i bliskich relacji z drugim człowiekiem.

Ja sam, choć mam dach nad głową i szereg osób, które troszczą się o mój byt, też doświadczam czegoś podobnego. Nie jest to bezdomność fizyczna, ale bezdomność serca. Są w moim życiu przestrzenie, w których nie różnię się niczym od moich nowych znajomych z Plant. Podobnie jak oni, gdy nie czuję się bezpieczny, tworzę mury i wprowadzam dystans w relacjach. Nie mówię tu o unikaniu tego co złe lub tego, co jest dla mnie realnym zagrożeniem, ale raczej o poddawaniu się nieuzasadnionemu lękowi wynikającemu z moich słabości.

Czym jest moja duchowa bezdomność? Jest brakiem wrażliwości na drugiego człowieka, gdy on potrzebuje mojej pomocy. Jest zamykaniem się na relacje z tymi, z którymi żyję na co dzień. Jest wstydem z powodu grzechu, przez który jak Adam chowam się w krzakach przed Bogiem. Wreszcie moją duchową bezdomnością jest każda chwila, w której uciekam z domu, jakim jest Boża miłość – każda chwila, kiedy wybieram nie-Miłość.

Dlaczego bezdomni?

Przez ostatnie dwa lata pracowałem jako duszpasterz i katecheta w jednej z naszych jezuickich szkół w Dublinie. W Irlandii problem bezdomności jest bardzo widoczny i dobrze nagłośniony. Nie da się przejść obojętnie przez centrum miasta, nie zwracając uwagi na skalę problemu. Przez ten czas włączałem się w różne akcje prowadzone przez uczniów naszej szkoły na rzecz osób dotkniętych bezdomnością. Były to m.in. soup run i sleep out. Pierwszy to cotygodniowy „bieg z zupą”, podczas którego grupa uczniów nie tylko roznosi kanapki i kawę osobom żyjącym na ulicy, ale przede wszystkim zatrzymuje się na kilka chwil rozmowy, aby ich poznać i nawiązać przyjacielską relację. Niekiedy jest to jedyna życzliwa rozmowa, na jaką bezdomni mogą liczyć w ciągu dnia. Podczas drugiej akcji grupa ponad 50 uczniów przez trzy dni i dwie noce koczuje w śpiworach na głównej ulicy miasta i zbiera pieniądze dla trzech organizacji wspierających osoby dotknięte bezdomnością. Jest to nie tylko realna pomoc, ale i działanie uświadamiające społeczeństwu istniejącą wokół nich ludzką biedę.

Przez ten czas rosła we mnie wrażliwość i niezgoda na tragedię tak wielu ludzi. Ogromna część z nich nie wybrała tego stylu życia świadomie. Zostali do tego zmuszeni przez różne życiowe zakręty i wyboje. W czasie Światowych Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 r. papież Franciszek zachęcał słowami: Kochani młodzi, nie przyszliśmy na świat, aby wegetować”, aby wygodnie spędzić życie, żeby uczynić z życia kanapę, która nas uśpi; przeciwnie, przyszliśmy z innego powodu, aby zostawić ślad. Niewątpliwie poświęcenie miesiąca z własnych wakacji jest wstaniem z kanapy i rezygnacją z „miłości” własnej wygody. Jaki jednak ślad pozostawiłem?

Ślad

Największy ślad, jaki pozostał, jest śladem w moim własnym sercu. To co otrzymałem od podopiecznych Dzieła, to lekcja prostoty i pokory, a także bycia z drugim człowiekiem bez względu na to, skąd przychodzi i jak wygląda jego życie. Ten ślad we mnie to nadal rosnąca wrażliwość na mojego brata i siostrę, którzy tak jak Chrystus cierpią mękę, odrzucenie i prześladowanie. Jeżeli przez moją drobną pomoc mogę im choć trochę ulżyć, to pomagam i Chrystusowi, który cierpi razem z nimi i w nich. Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25, 40).

Jaki ślad zostawiłem w pozostałych? Nie mnie to oceniać. Mam tylko nadzieję, że swoją postawą udało mi się wskazać podopiecznym na Chrystusa, który sam przychodzi, aby umywać im nogi. Ufam też, że moja decyzja o wolontariacie stała się „niewygodna” dla moich znajomych, którzy nadal „siedzą na komfortowej sofie”.

 

Warto odwiedzić