Fundament

11 mar 2017
ks. Robert Grzywacz SJ
 

Ogólnie rzecz biorąc, bez fundamentu nie można postawić nic solidnego, to jasne. Wynika stąd, iż przed rozpoczęciem wznoszenia czegokolwiek – w szczególności budowania, wzmacniania naszego ducha, aby stawał się coraz bardziej niezłomny – trzeba zwrócić uwagę na to, co się znajduje u podstaw jego kształtowania. Mówiąc najprościej, fundament tworzy to, z czego nie wolno mi nigdy zrezygnować w procesie duchowego rozwoju. Od czego zatem rozpocząć przygodę z wiarą?

U podstaw autentycznej wiary stoi to jedno: otwartość, czyli gotowość wyjścia poza siebie, wyruszenia w nieznane, spotkania z obcym, opuszczenia bezpiecznych granic swojskości. A co konkretnie oznacza to otwarcie, to pokazują już bardzo praktyczne jego konsekwencje kolejno w trzech sferach: w stosunku do samego siebie, wobec innych ludzi, czyli bliźnich, a także względem Pana Boga. Jeśli stać mnie na otwartość wobec siebie, potrafię uznać, że mój własny punkt widzenia, pogląd na świat, sposób patrzenia na życie, na rzeczywistość, może być niewystarczający, zbyt wąski; że wiele spraw umyka mi z oczu, nie dostrzegam ich. Przystanie na taką ocenę własnej sytuacji stanowi nie tylko przejaw zdroworozsądkowego realizmu, trzeźwości spojrzenia. Jest również świadectwem religijnej pokory w najbardziej podstawowym sensie, czyli właśnie twardego stąpania po ziemi, prawdy o sobie. Tylko uznając własną niewystarczalność, odkrywam w sobie gotowość przyjęcia pouczenia z zewnątrz, a nawet więcej: przysposabiam się do ciągłego zdobywania nowej życiowej nauki.

Ale tak pojęta otwartość ma swoją drugą, ważniejszą konsekwencję, która dotyczy innych. Dopiero bowiem przyjmując taką postawę, jestem zdolny słuchać, wejść z kimś w dialog. W przeciwnym razie stwarzam tylko pozory rozmowy. Aby była ona szczera – ba, żeby w ogóle miała sens – muszę już wstępnie przyznać mojemu rozmówcy prawo do posiadania racji. A tym samym dopuszczam przynajmniej możliwość, że sam nie posiadam jej w pełni, że mogę do pewnego stopnia się mylić, albo czegoś nie brać pod uwagę itp. Słowem, staję się zdolny do rozmowy jedynie o tyle, o ile dystansuję się w stosunku do samego siebie, względem własnych racji i pewników. Święty Ignacy Loyola wyraża tę samą myśl w zaleceniu – skierowanym do „każdego dobrego chrześcijanina” – aby być bardziej skorym do ocalenia wypowiedzi bliźniego, niż do jej potępienia (ĆD, 22). Takie dialogiczne nastawienie okazuje się nieodzowne w relacjach z ludźmi, ale także dlatego, że bez niego nie da się naprawdę zrobić kolejnego kroku, kluczowego dla życia wewnętrznego.

Krokiem tym, a zarazem ostatnim następstwem otwartości jest umiejętność nawiązania rzeczywistej relacji z Bogiem. Święty Jan w swoim Pierwszym Liście, wchodzącym w skład kanonu Pisma Świętego Nowego Testamentu, jest przeraźliwie jasny w tym punkcie: jeśli miłość do drugiego zakłada otwartość i przyjęcie go „z całym dobrodziejstwem inwentarza”, to ich brak zdradza równocześnie niemoc miłowania Boga. Innymi słowy, kto się zamyka całkowicie lub częściowo na człowieka – na jednego choćby człowieka! – ten nie może być w pełni (a w skrajnych wypadkach wcale) otwarty na Boga. Dlaczego? Skąd taka prawidłowość? Święty Jan twierdzi, że ten, kogo nie stać na miłość (o ileż więc bardziej tyczy się to samej otwartości!) wobec kogoś, kogo widzi, nie będzie do niej zdolny w stosunku do Kogoś, kogo nie widzi. Ujmując rzecz prościej, inny człowiek jest inny tylko w jakimś stopniu – a pod wieloma względami jakże do mnie podobny! – podczas gdy Bóg jest całkiem inny. Jego myśli, zamiary i drogi nie są naszymi. W ten sposób zaczynamy po trosze rozumieć to, co napisał św. Jan od Krzyża w swojej Drodze na Górę Karmel: aby dojść do tego, czego nie znam, muszę iść przez to, czego nie znam. Życie duchowe traktowane poważnie zaczyna się w momencie, w którym decydujemy się na wyobcowanie, opuszczenie ciepłego zakątka, w którym czujemy się u siebie. Jeśli chcemy się spotkać z Kimś całkiem innym, trzeba nam przejść przez „ciemną dolinę”, gdzie będziemy się czuli radykalnie nie u siebie, przynajmniej przez jakiś czas. To nic innego, jak wejście w obszar obumierania tego, co tylko moje… Taka jest jednak droga, którą obrał nasz Pan, Jezus Chrystus, i jest ona również drogą tych, którzy do Niego należą. A o Nim List do Filipian powiada, że sam siebie poniżył, ogołocił (Flp 2, 7-8), a dosłownie: uczynił siebie pustym. Wewnętrznie wyzuł się ze wszystkiego, aby wszystko otrzymać od Boga. Ostatecznie to właśnie oznacza otwartość: opuszczanie siebie, opróżnianie własnego wnętrza ze wszystkiego, co czyni je zbyt ciasnym dla Boga. Wtedy dopiero, krok po kroku, stajemy się bardziej podatni na natchnienia Ducha i gotowi, aby pozwolić się Jemu prowadzić.

 

Przeczytaj także

Warto odwiedzić