W Nepalu

31 sie 2012
Beata Wiklik
 

Znajomi w żartach nazywają mnie „wolontariuszką Beatą”, a ja, planując ponowną wyprawę w ramach wolontariatu medycznego do Nepalu, wspominam decyzje sprzed roku, które doprowadziły mnie tam po raz pierwszy, oraz wszystkie szczęśliwe chwile spędzone daleko od Polski.

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie mój własny dom rodzinny, kiedy wróciłam z Nepalu. Pałac. Łazienka z wanną i mój pokój wydawały się królestwem. Przepełniona lodówka wprawiała w osłupienie, przez tydzień za każdym razem po otwarciu wpatrywałam się w nią z otwartymi ustami, a przez jeszcze dłuższy czas nie mogłam otrząsnąć się z oszołomienia po wizytach w supermarketach. Nepalczycy nie są ubogimi, zacofanymi ludźmi, którzy nie wiedzą, co się dzieje w pozostałych częściach świata. Doskonale zdają sobie sprawę ze swojego skromnego położenia i z tego, że gdzieś tam jest „zachód” – niby ziemia obiecana. Ale osobowość tych ludzi – to ich największe bogactwo. Stanowią niezwykle serdeczną i zżytą społeczność o ogromnym poczuciu humoru. Ile radości daje obserwowanie roześmianych dzieciaków, goniących się przez pół dnia boso wokół domów, grających w krykieta czy piłkę nożną. Tam nie ma komputerów, przed którymi wysiaduje się godzinami, telewizję ogląda się sporadycznie, kiedy akurat jest prąd i nie ma nic ważniejszego do zrobienia. Tam czas spędza się z rodziną, z kolegami, z sąsiadami – wspólnie. Kiedy chciałyśmy potańczyć z siostrami – włączałyśmy muzykę i tańczyłyśmy w pokoju do upadłego, czasami przychodziły ciotki lub sąsiadki i przyglądały się nam zadowolone. A przecież dookoła było ubóstwo… Nie było pralki, prysznica, wanny, komputera, często nie było lodówki. Była prostota i poczucie humoru. I była religia, namacalna, codzienna. Zrośnięta z życiem, a nie stanowiąca odrębną instytucję czy tabu. Myślę, że wszystkie te czynniki razem pomagają tym ludziom żyć w niełatwych warunkach.

Chrześcijanie w Nepalu stanowią niecałe 2% populacji. Są to głównie protestanci, ja na swej drodze spotkałam jedynie baptystów. Pewnego razu w Punkcie Medycznym rozmawiałam jak zwykle z jedną ze stażystek. Rozmowa zeszła na temat wiary. Opowiedziała mi uszczęśliwiona, że kiedyś przeczytała Pismo Święte i od tamtego czasu uwierzyła w Chrystusa. Zapytałam: A co na to twój mąż? Mój mąż? Jest wyznawcą hinduizmu. – I nie ma nic przeciwko temu, że zmieniłaś wiarę? – Oczywiście, że nie, dlaczego miałby mieć? Kwestie religijne były dla mnie powodem do dużych obaw na początku mojej podróży; nie ukrywałam szczególnie, ale też nie okazywałam nadmiernie jaskrawo swojej przynależności religijnej. Sądziłam, że hinduiści mogą okazać się wyznawcami „agresywnymi”, a w najlepszym razie będą chcieli mnie nawracać i udowadniać, że żyję w błędzie. Niesamowite, jak bardzo bezpodstawne okazały się moje obawy. Podziwiałam szacunek i otwartość, z jakimi podchodzili do mojej osoby innowiercy. Nie negowali Boga, którego wyznaję, nie mówili, że nie mam racji. Rozmawialiśmy, wymienialiśmy poglądy – podczas podróży autobusem, podczas spacerów, odpoczywając po kolacji… Ilu w Polsce jest chrześcijan – a z iloma tak otwarcie, tak po prostu podczas codziennych czynności można porozmawiać o Bogu, nie będąc obrzuconym ukradkowym spojrzeniem lub uznanym za dziwaka, dewota bądź fanatyka? Trzy tysiące bogów hinduizmu – a kiedy słyszałam: Jak dobrze, że Bóg (nie bogowie) pozwala nam odpocząć przy deszczu; Nie martw się, będzie dobrze, Bóg (znów – nie bogowie) zawsze czyni dobro – miałam wrażenie, że wyznajemy i mówimy o tym samym Bogu. Jest jeszcze jedna cecha, która odróżnia chrześcijan w Nepalu i chrześcijan w Europie: ci pierwsi noszą często na piersiach duże widoczne krzyże, wielkości tych, które my dostajemy podczas bierzmowania. Nie tylko nie wstydzą się, ale jasno przed wszystkimi deklarują swoją przynależność do Kościoła.

Chylę czoła przed tymi wszystkimi ludźmi, których spotkałam w ich trudnych warunkach życia. Zasługują na głęboki szacunek. Obca rodzina przygarnęła mnie bezwarunkowo jak córkę i siostrę, a współpracownicy i wszyscy poznani byli mi nauczycielami, przyjaciółmi i opiekunami. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Już nie mogę się doczekać, kiedy znów będę mogła spotkać się z nimi twarzą w twarz i ponownie wspólnie pełnić niełatwą posługę medyczną na drugim krańcu świata.

 

Warto odwiedzić