Jan Maria Vianney - pokorny i miłosierny kapłan

28 lis 2016
ks. Marek Wójtowicz SJ
 

Jan Maria Vianney urodził się w 1786 r. w miejscowości Dardilly pod Lyonem. Pochodził z rodziny ubogiej, dlatego tak wielką troską otaczał później ludzi potrzebujących wsparcia duchowego i materialnego. Nie dość dobrze szły mu studia filozofii i teologii, dostrzeżono za to w nim ogromny potencjał człowieka rozmodlonego i gotowego z hojnością serca służyć Bogu i wiernym.

Zaraz po święceniach kapłańskich został mianowany wikarym w Ecully, a po dwóch latach proboszczem w wiosce Ars, w której mieszkało zaledwie 230 osób. Biskup ostrzegł go, że zastanie tam niełatwą sytuację religijną: Nie ma w tej parafii wielkiej miłości Boga; będzie z tym ksiądz miał do czynienia. Jan Maria był więc w pełni świadom, że miał tam ucieleśniać obecność Chrystusa, świadcząc o Jego zbawczej delikatności. – Boże mój, daj mi nawrócenie mojej parafii; gotów jestem cierpieć wszystko, co zechcesz, Panie, przez całe me życie! – taką modlitwą rozpoczynał swą misję. Był głęboko przekonany, że jest dla swych wiernych darem: Dobry pasterz, pasterz według Bożego Serca, jest największym skarbem, jaki dobry Bóg może dać parafii, i jednym z najcenniejszych darów Bożego miłosierdzia. Zaledwie przybył, wybrał kościół na swe mieszkanie... Wchodził do kościoła przed jutrzenką i nie wychodził aż do wieczornej modlitwy Anioł Pański. Tam trzeba go było szukać, jeśli się go potrzebowało. Codziennie w konfesjonale przyjmował 100-300 osób.

Jan Maria Vianney na terenie swojej parafii regularnie odwiedzał chorych i rodziny, organizował misje ludowe i święta patronalne, zbierał i rozporządzał pieniędzmi na dzieła charytatywne i misyjne, upiększał i wyposażał kościół. Zajmował się też sierotami w założonym przez siebie instytucie Providence (Opatrzność) oraz ich wychowawczyniami. Interesował się wykształceniem dzieci, tworzył konfraternie i wzywał świeckich do współpracy. Z jego przykładu wierni uczyli się modlitwy, chętnie pozostając przed tabernakulum, by odwiedzić Jezusa Eucharystycznego. – Nie trzeba wiele mówić, by dobrze się modlić – wyjaśniał im Proboszcz. – Wiadomo, że tam, w świętym tabernakulum, jest Jezus: otwórzmy Mu serce, radujmy się Jego świętą obecnością. To jest najlepsza modlitwa. Zachęcał: Bracia moi, przyjdźcie do Komunii, przyjdźcie do Jezusa. Przyjdźcie, by Nim żyć, abyście z Nim mogli żyć... To prawda, że nie jesteście tego godni, ale Jego potrzebujecie! Takie wychowanie wiernych do obecności eucharystycznej i do Komunii zyskiwało szczególną skuteczność, kiedy widzieli, jak celebruje Najświętszą Ofiarę. Ten, kto w niej uczestniczył, mówił: Nie można było znaleźć osoby, która mogłaby lepiej wyrażać adorację... jak zakochany kontemplował Hostię.

Osobiste utożsamienie z Ofiarą krzyżową prowadziło go – jednym poruszeniem wewnętrznym – od ołtarza do konfesjonału. Wierni zaczęli go naśladować, udając się przed Najświętszy Sakrament, by nawiedzić Jezusa. Byli równocześnie pewni, że spotkają tam swego proboszcza, gotowego wysłuchać ich spowiedzi i udzielić rozgrzeszenia. Z czasem narastał tłum penitentów przybywających z całej Francji. Przetrzymywali ks. Jana Vianneya w konfesjonale aż do 16 godzin dziennie. Mówiono wówczas, że Ars stało się „wielkim szpitalem dusz”. Proboszcz powtarzał, że to nie grzesznik powraca do Boga, by prosić Go o przebaczenie, lecz sam Bóg biegnie za grzesznikiem i sprawia, że zwraca się on do Niego.

Ten, kto przychodził do konfesjonału św. Jana Marii, odnajdywał tam zachętę do zanurzenia się w „potoku Bożego miłosierdzia”, który porywa z sobą wszystko. Jeśli ktoś był zgnębiony myślą o swej słabości i niestałości, lękając się przyszłych upadków, Proboszcz ujawniał mu Boży sekret w słowach pełnych dobroci: Dobry Bóg zna wszystko. Jeszcze zanim się wyspowiadacie, już wie, że będziecie nadal grzeszyć, a mimo wszystko wam przebacza. Jakże wielka jest miłość naszego Boga, która posuwa się aż do chęci zapomnienia o przyszłości, żeby nam przebaczyć! Natomiast tym, którzy oskarżali się w sposób obojętny i niemal nieczuły, święty kapłan ze łzami przedstawiał poważne i bolesne dowody, jak bardzo postawa taka była wstrętna. – Płaczę, bo wy nie płaczecie – mówił. Gdyby chociaż Pan nie był tak dobry! Ale jest tak dobry! Trzeba być barbarzyńcą, żeby tak się zachowywać wobec tak dobrego Ojca! I często w sercach ludzi obojętnych rodziła się skrucha, gdy widzieli, jak ich grzechy ranią Boga, z którym współcierpi spowiadający ich kapłan. Tym natomiast, u których dostrzegał pragnienie i zdolność do głębszego życia duchowego, ukazywał piękno życia zjednoczonego z Bogiem: Wszystko przed Bożymi oczyma, wszystko z Bogiem, by podobać się Bogu... Jakie to piękne! I uczył ich modlitwy: O mój Boże, daj mi łaskę, bym Cię miłował, na ile jest to możliwe, bym Cię kochał.

Proboszcz z Ars potrafił przekształcać serca i życie wielu osób, ukazując im miłosierną miłość Pana. Przez posługę sakramentów i słowa Jezusa budował wspólnotę ludu Bożego, pomimo że często drżał przekonany o swojej słabości. Wiele razy chciał zrezygnować z kierowania parafią, bo czuł się niegodny. Powściągał ciało przez czuwania i posty, aby nie stawiało przeszkód jego kapłańskiej duszy. Nie unikał umartwiania siebie dla dobra powierzonych mu dusz oraz w celu wynagrodzenia tak wielu grzechów wysłuchanych na spowiedzi. Innemu kapłanowi wyjaśniał: Powiem tobie, jaką mam receptę: daję grzesznikom niewielką pokutę, a resztę czynię za nich sam. Ponad konkretne pokuty, którym się poddawał, najistotniejsze jest jego nauczanie: dusze zostały nabyte drogocenną Krwią Chrystusa, zaś kapłan nie może poświęcić się ich zbawieniu, jeśli odmawia osobistego uczestnictwa w wielkiej cenie odkupienia. Przypominał też wiernym: Jezus Chrystus, dawszy nam wszystko, co mógł dać, pragnie nas jeszcze uczynić dziedzicami tego, co ma najcenniejsze, to znaczy swojej Najświętszej Matki.

Jan Maria Vianney wyniszczony umartwieniami i chorobą zmarł 4  sierpnia 1859 r. Kanonizował go w 1925 r. Pius XI, a trzy lata później ogłosił patronem wszystkich proboszczów.

 

Warto odwiedzić