Marana

07 sie 2023
ks. Józef Pawłowski SJ
 

Próżno szukać Marany na mapie świata. Dopiero od niedawna na satelitarnych zdjęciach zaznaczono na nich drogę, która nosi nazwę Rue de Marana.

Droga ta wspina się wśród gór otaczających Fianarantsoa – piąte, co do wielkości, miasto na Madagaskarze (ponad 200 tys. mieszkańców), położone na Centralnym Płaskowyżu tej wyspy, na wysokości 1200 m n.p.m. Region ten od wieków zamieszkuje plemię betsileo – jedno z najliczniejszych na Madagaskarze. Mniej więcej 7 km od Fianarantsoa jest Marana. Nie jest to wioska ani miasteczko. O takich miejscach mówiło się kiedyś „miejsce odosobnienia”. I tak rzeczywiście jest, bo mieszkają tutaj tylko ludzie chorzy na trąd. Co po malgasku oznacza słowo Marana? – Nic. Prawdopodobnie tak miał na imię pierwszy mieszkaniec tego miejsca. Legenda mówi, że nazywano go księciem, bo pochodził ponoć z arystokratycznego rodu. Żył w II połowie XIX wieku. Kiedy zaraził się trądem, opuścił dom i zamieszkał na wzgórzu Kianjasoa, w pobliżu Fianarantsoa, gdzie rodzina wybudowała dla niego dom. Z czasem zaczęli do niego dołączać inni trędowaci, którzy znajdowali tu schronienie w górskich grotach. Marana przed swoją śmiercią podarował im tę ziemię na własność, by nie musieli tułać się z miejsca na miejsce. W kilkanaście lat później francuscy jezuici z Fianarantsoa wybudowali tu niewielkie schronisko (na około 50 osób) i raz w tygodniu dostarczali chorym żywność.

W 1902 roku przybył do Marany Ojciec Jan Beyzym – polski jezuita, który właśnie w tym miejscu postanowił wybudować dla trędowatych szpital z prawdziwego zdarzenia. Mimo wielu problemów, przeciwności losu, a przede wszystkim braku środków finansowych, udało się. Szpital powstał i istnieje tu do dnia dzisiejszego. Tak jak za czasów Ojca Beyzyma, placówka ta utrzymuje się jedynie z datków napływających z Europy, głównie z Polski. Szpital zaprojektowany był na 200 chorych. Miał być nowoczesny, piękny, na miarę europejskich szpitali. I taki rzeczywiście był. Nigdy nie świecił pustkami, bo chorych, szukających opieki, było i jest wielu. Niestety, w czasach Ojca Beyzyma na tę chorobę lekarstwa nie było. Dzisiaj chorzy, którzy zgłoszą się do lekarza w miarę wcześnie i zastosują odpowiednie leczenie, mogą funkcjonować w społeczeństwie i być samodzielni.

Ojciec Jan – jak sam mawiał – miał dla nich jedynie ręce i serce, no i jeszcze dach nad głową, który nie przeciekał w czasie deszczu. To niewiele, ale i bardzo wiele, biorąc pod uwagę to, że do tej pory trędowaci byli pozostawieni samym sobie, odrzuceni nawet przez najbliższych, pozbawieni środków do życia, skazani na tułaczkę i wieczną żebraninę. Większość z nich nie umierała na trąd, ale z głodu. Ojciec Beyzym karmił ich, opatrywał ich rany, przywrócił im ludzką godność, której pozbawiano ich na każdym kroku. Mieszkał wśród nich, był dla nich ojcem, bratem, przyjacielem, lekarzem ciała i duszy. Kochali go za to.

Choć od śmierci Ojca Beyzyma minęło grubo ponad sto lat, na Madagaskarze pamiętają o tym dobrym vazaha (białym) i modlą się, prosząc o jego wstawiennictwo u tronu Najwyższego. Pamiętają przede wszystkim tutaj, w Maranie, gdzie całe swoje serce zostawił.

 

Najbiedniejsi z biednych

Trąd jest jedną z najstarszych chorób nękających ludzkość. Czytamy o nim już w Biblii. Do Europy dotarł w I wieku przed Chrystusem. W połowie XIII wieku pojawił się nawet w Polsce.

Dzisiaj, chociaż medycyna dysponuje środkami umożliwiającymi skuteczną walkę z tą chorobą, trąd szerzy się nadal i nadal jest groźny. Nieleczony prowadzi do ciężkich okaleczeń ciała, paraliżu, utraty wzroku itd., a w końcu do śmierci.

Jak podają statystyki, na całym świecie aktualnie mamy ponad 3 mln chorych na trąd, a każdego roku przybywa około 250 tysięcy nowych przypadków zakażenia. Chorują nie tylko dorośli, ale też i dzieci. Choroba szybciej atakuje słabych, niedożywionych, żyjących w warunkach urągających podstawowym zasadom higieny, a więc nic dziwnego, że najbardziej szerzy się w najbiedniejszych krajach świata. 75% trędowatych to mieszkańcy Indii. Z tym problemem zmaga się Afryka, Ameryka Południowa, a także i na naszym kontynencie mamy dość dużo przypadków zachorowań, m.in. w Grecji, Turcji, Hiszpanii, Portugalii, na Malcie i na Cyprze.

Przez wieki, gdy nie było odpowiednich leków, jedynym i najskuteczniejszym środkiem zapobiegawczym była izolacja chorych. Nie chciała ich rodzina, nie było dla nich miejsca w społeczeństwie. Dachu nad głową szukali dla siebie w opustoszałych miejscach, w skalnych grotach. Zmuszeni byli żebrać, żeby zdobyć coś do jedzenia. A było to bardzo trudne, bo wszędzie, gdzie się pojawili, byli natychmiast przepędzani, często bici, obrzucani wyzwiskami. Najbiedniejsi z biednych, pozbawieni ludzkiej godności, niechciani przez nikogo, głodni, brudni, dotknięci cierpieniem, które trudno sobie wyobrazić, czekali na śmierć, bo tylko ona jedna była dla nich wyzwoleniem.

Już w Biblii czytamy, że traktowano ich jako nieczystych, przeklętych, umarłych za życia. Nie mieli prawa pojawiać się w miejscach publicznych, a jeśli przechodzili przez jakąś wieś czy miasteczko, uderzali w kołatki i już z daleka wołali: Nieczysty, nieczysty! Wszystko po to, żeby - przez przypadek - nikt się do nich nie zbliżył. Tylko Jezus bez obrzydzenia patrzył na nich, dotykał ich ran i uwalniał od tej strasznej choroby. Dzisiaj także liczą tylko na Jezusa, który – posługując się rękami misjonarzy, misjonarek, wolontariuszy – zbliża się do nich, opatruje ich cuchnące rany i leczy. To właśnie ci misjonarze są dla nich na co dzień świadkami Bożej miłości i miłosierdzia.

W morzu obojętności wobec cierpienia trędowatych trafiali się jednak ludzie, którym ich los poruszał serce i nakazywał działać. Jednym z nich był urodzony w Belgii o. Joannes Franciscus De Veuster, noszący zakonne imię Damian (1840-1889). Był kapłanem ze Zgromadzenia Najświętszych Serc Jezusa i Maryi. Usłyszawszy o tragicznym losie trędowatych na wyspie Molokai na Hawajach, pojechał tam i zamieszkał wśród nich na stałe. Był nie tylko ich kapelanem, ale przede wszystkim przyjacielem, towarzyszem ich codziennego życia, pielęgniarzem, lekarzem, grabarzem, także budowniczym. Wiele trudu kosztowało go to, by polepszyć warunki ich bytowania, zapewnić im podstawowe środki do życia, ulżyć choć odrobinę w cierpieniu. Wycieńczony pracą i chorobą (zaraził się trądem) zmarł po 16 latach pobytu na Molokai. W 1995 roku papież Jan Paweł II beatyfikował go, a w 2009 roku Benedykt XVI ogłosił go świętym.

Na Madagaskarze trąd do dnia dzisiejszego zbiera obfite żniwo. Jest to czwarty na świecie kraj pod względem zachorowań. W XIX wieku liczba chorych była tu kilkakrotnie większa. Mieszkańcy Madagaskaru nie mieli jednak tyle szczęścia, co mieszkańcy Molokai. Madagaskar był wówczas kolonią francuską, a dla kolonialnego rządu trędowaci nie byli największym problemem. Kolonistom zależało jedynie na tym, by wywieźć z tej Czerwonej Wyspy jak najwięcej skarbów tej ziemi (złoto, kamienie szlachetne itp.), by dorobić się fortuny na zakładanych tam plantacjach palm kokosowych, wanilii, kawy itp. Dla trędowatych budowali prowizoryczne schroniska i tam ich izolowali. Jednak nie interesowało już ich to, czym ci ludzie będą się żywić, jak mieszkać i przede wszystkim jak ulżyć im w cierpieniu. Owszem, od czasu do czasu podrzucili kilka worków ryżu, ale nic ponad to. Można więc powiedzieć, że owe schroniska były czymś w rodzaju getta, poza mury którego nikt nie miał prawa wyjść – ani za życia, ani też po śmierci.

Sytuacja była coraz trudniejsza, ale w końcu chorzy Malgasze doczekali się swojego Apostoła Trędowatych. My, Polacy, mamy piękną kartę zapisaną w historii służby trędowatym. Pionierem na tym polu był oczywiście Ojciec Jan Beyzym. Potem w jego ślady poszło wielu innych. Pracowali i pracują nadal w różnych krajach świata, gdzie trąd zbiera obfite żniwo. Są wśród nich misjonarze, misjonarki, świeccy wolontariusze, lekarze, którzy dzisiaj pomagają ludziom chorym na trąd na całym świecie. Trzeba wymienić tu przede wszystkim o. Mariana Żelazka (1918-2006), werbistę, który ponad 40 lat swojego życia poświęcił chorym na trąd w Indiach oraz doktor Wandę Błeńską (1911-2014 ), która przepracowała 43 lata wśród trędowatych w Ugandzie. Trzeba wspomnieć i tych, którzy aktualnie poświęcają się opiece nad trędowatymi – m.in. doktor Helenę Pyz - pracującą w Indiach od ponad 30 lat; s. Noemi Swobodę, józefitkę - w Kongo Brazzaville; s. Barbarę Sojkę i inne siostry ze Zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego – od lat na pierwszej linii frontu walki z trądem w Angoli. Jest też wielu innych, o których nie mówi się głośno, nie pisze się na pierwszych stronach gazet, a którzy wszystkie swoje siły i serce poświęcają tym najbiedniejszym z biednych.

Wielce zasłużonym w walce z tą straszną chorobą był Raoul Follereau (1903-1977) – francuski filozof, dziennikarz, poeta, podróżnik, a przede wszystkim jeden z wyjątkowych budowniczych cywilizacji miłości naszych czasów. Raoul Follereau zetknął się z trądem podczas podróży do Nigru. Walce z tą chorobą poświęcił resztę swojego życia. Przebył ponad milion kilometrów, odwiedzając sto państw, aby przekonać władze i opinię publiczną do zmiany spojrzenia na trędowatych i do złagodzenia ich cierpień. Napisał potem: Trędowaci. Widziałem ich nagich, wyjących, wygłodzonych, zrozpaczonych. Widziałem ich rany rojące się od much, ich cuchnące nory, puste apteki i strażników z karabinami. Widziałem niewyobrażalnie straszny świat pełen boleści i rozpaczy. Czy ma to trwać nadal? Czy pozwolimy piętnastu milionom istnień ludzkich umierać i gnić, gdy równocześnie wiemy, że można ich pielęgnować, uleczyć i uratować?

Pomagając chorym, Follereau miał jednak na myśli nie tylko trąd dotykający ciało, ale też i wielorakie formy trądu duchowego, które w jakimś stopniu dotykają każdego z nas. Pisał: Egoizm, materializm, relatywizm moralny i bezbożność są równie groźne, jak choroba wywołana laseczką Hansena, podstępnie niszczą naszą ludzką wrażliwość i osobową godność. Swój życiowy manifest zawarł w słowach: Albo ludzie nauczą się wzajemnie kochać, albo wszyscy zginą z powierzchni ziemi. W rezultacie jego działań do 1981 roku wyleczonych zostało 8 mln chorych. Był on również inicjatorem ustanowienia Światowego Dnia Pokoju i Światowego Dnia Trędowatych. Działalność Follereau kontynuuje dzisiaj fundacja jego imienia. Taka fundacja istnieje również w Polsce.

***

Piosenka dzieci z Marany

Mała dróżka przez las biegnie,
wciąż do góry i do góry…
Tam, na górze, wielka brama,
wokół dwa wysokie mury.

Pytasz: Co to?... - To Marana!
Nad Maraną jasny blask…
Jeśli nie wiesz, to ci powiem:
to jest miejsce wielu łask.

Tu Jan Beyzym dla cierpiących
wielki szpital wybudował,
dał im całe swoje serce,
sam się nimi opiekował.

Ojciec Beyzym przybył z Polski,
płynął tu przez wielkie morze.
Ciężkie życie miał w Maranie,
lecz zaufał Matce Bożej.

Za dobrego Ojca Jana
dziękujemy, Panie Boże!
Przyjmij go do grona świętych,
bo Ty przecież wszystko możesz.

Dziękujemy, dziękujemy!
Niech Marana wiecznie trwa!
Do miłego zobaczenia,
tu, w Maranie. Pa, pa, pa!...

 

Przeczytaj także

s. Małgorzata Demenga SCJ
ks. Józef Pawłowski SJ
ks. Józef Pawłowski SJ
ks. Stanisław Groń SJ

Warto odwiedzić